Ale jest pewna postać mięsa, której nie znoszę i ścierpieć nie mogę, kiery znajduję ją w moim talerzu. I jest to taki drobiazg jak mięso w zupie. Czyli to, które było na porcji rosołowej, żeberku, kości czy czym tam innym, na czym akurat zupa jest gotowana. Zazwyczaj kończy się tak, że to mięso odrywa się od kości i ląduje akurat w moim talerzu. A ja, jak takie małe dziecko, grymaszę wtedy niemiłosiernie, układam wianuszek na granicy talerza i absolutnie odmawiam jego zjedzenia. Niestety, ale dla mnie toto jest bez smaku i konsystencji i od razu mnie odrzuca. Tym samym przed rozpoczęciem nalewania zupy na talerze, kość/żeberko/porcja rosołowa ląduje na osobnym talerzu i wtedy są 3 wyjścia: albo tata je wcina do zupy lub osobno (on akurat lubi), albo ku uciesze kota leży niezakryte, więc można podwędzić i zjeść gdzieś za kanapą (a potem wet mówi, że Cholera przytyła za bardzo), albo można mięsko z kości dokładnie oskubać, wrzucić do pudełka i zamrozić. I przy kolejnej zupie, ta sama strategia. Aż do pełnego pudełeczka. A potem tylko dodajemy odpowiednie składniki i z rzeczy, której nie znoszę, wychodzi bardzo smaczny pasztet.
- 0,5 kg mięsa z zupy (najczęściej kury)
- 0,5 kg świeżego boczku (tłustego)
- 40-50 dag wątróbki (u mnie 40, bo po tyle paczkują w Lidlu)
- ok 30 dag karczku w kawałkach
- 3 bułki
- 3 cebule
- 3 ząbki czosnku
- 2-3 jajka (w zależności od wielkości)
- przyprawy (ziele angielskie, sól, pieprz, chili, majeranek, gałka muszkatołowa)
Z ugotowanego wywaru wyjmujemy ziele i listki. Do osobnego garnka zlewamy wywar z mięsa i wrzucamy do niego bułki, żeby wchłonęły cały "rosołek". Cebulę kroimy na ćwiartki, czosnek obieramy.
Mięso, czosnek, cebulę i bułki przekręcamy przez maszynkę do mięsa, najlepiej 2 razy, żeby się dokładnie wymieszało.
Świeże ziele angielskie tłuczemy na drobno w moździerzu i mieszamy z resztą przypraw. Wsypujemy do mięsa, dodajemy jajka i wszystko mieszamy. Jak jest za mokre, to można dodać bułki tartej, w moim nie było potrzeby.
Keksówki wykładamy papierem do pieczenia. Dno wysypujemy bułką tartą. Na nią wylewamy pasztet i wygładzamy (zostawiamy 3 cm blachy zapasu, bo w czasie pieczenia pasztet trochę podrasta). Górę też posypujemy bułką tartą.
Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni. Pieczemy 1,5h.
Taki domowy pasztet dość długo trzyma świeżość, a ponieważ na dworze dość zimno jest ostatnio, więc dobrze zabezpieczony przed śniegiem i intruzami, może leżeć nawet na balkonie.
Smacznego! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz