Najważniejszy syrop w mojej spiżarni

Tegoroczne lato minęło tak szybko, że nawet nie zdążyłam się zorientować kiedy. Może dlatego, że lipiec był wyjątkowo zimny i deszczowy, co niestety nie pozostało bez wpływu na rośliny. Udało mi się jednak zrobić dość sporo przetworów, bo jak co roku, w tym także prawie nie wychodziłam z kuchni. W mieszkaniu mam sporą spiżarkę, w której mieści się mnóstwo słoików, więc staram się jak najbardziej wykorzystać letni sezon, żeby ją zapełnić. Dzięki temu zimą nie muszę wydawać pieniędzy na rzeczy, których składu i smaku nie jestem pewna.

Syrop z czarnego bzu to jeden z takich przetworów, którego sklepowa jakość jest moim zdaniem bardzo wątpliwa. Wolę zrobić go samodzielnie, choć wymaga sporo pracy i dobrego wzroku, ale jest tego wart.


fot. Pixabay

Ogłaszam start sezonu na przetwory!

Nie wiem jak Ty, ale ja uwielbiam robić przetwory. Właściwie całe lato spędzam w kuchni, aby pozamykać w słoikach owoce i zimą cieszyć się ich smakiem. Odkąd zaczęłam robić swoje własne, te sklepowe już mi nie smakują. Są za słodkie, a po dwóch tygodniach w lodówce, z reguły widać na nich już ślady pleśni. Moje mają dużo mniejszą ilość cukru, pakuję je do małych słoiczków, dzięki czemu szybciej się je zjada, ale możecie mi wierzyć, nawet gdy stoją trzy tygodnie w lodówce, nie tracą swojego smaku i konsystencji. Natomiast szczelnie zamknięty słoik, może stać w spiżarni nawet 2 lata.

W tym roku lato nas nie rozpieszczai truskawki nie są tak smaczne, jak w poprzednich latach, ale skoro nie ma szans na poprawę pogody, postanowiłam i tak kupić kilka kilo. W efekcie popołudnia spędzonego w kuchni, mam 20 słoików dżemu oraz 9 słoików syropu, który latem dodaję do wody, a zimą do gorącej herbaty. Przepis można wykorzystać z dowolnymi owocami w tych samych proporcjach. Co ważne, truskawki nie muszą być idealne - właściwie nawet lepiej, jeśli są miękkie, wtedy w trakcie gotowania zaczynają się rozpadać. Jeśli w koszyku trafią się także nie do końca dojrzałe owoce, je również wykorzystuję w dżemie, dzięki czemu jest lekko kwaśny.

Masz ochotę na coś słodkiego?

Masz czasem taką straszną ochotę na coś słodkiego, że nawet rozwaliłybyście wszystkie szafki, byle znaleźć jednego batonika? Na szczęście już nie zdarza mi się to zbyt często, ale kiedy taki głód słodyczy mnie dopada, lepiej nie stawać na mojej drodze. I czasem nie wystarczy jeden batonik...

Przepis na brownie dostałam od koleżanki z Estonii, kiedy jeszcze mieszkałam w Hiszpanii. Mimo że w ciągu kilku ostatnich lat jadłam kilka różnych rodzajów brownie, to właśnie mi najlepiej smakuje. Przygotowanie i pieczenie to maksymalnie godzina roboty, a mała blacha tego ciasta wystarczy na kilka dni. Serio, nawet największy łasuch (podaję za przykład mojego TŻ) nie jest w stanie zjeść więcej niż kawałek dziennie. Jest tak słodkie i tak mocno czekoladowe. I doskonale smakuje podawane jeszcze ciepłe z lodami. Po takim deserze można spokojnie odpłynąć i puszczać różowe bańki nosem ;)

Z okazji 8 marca

Dzień Kobiet to według mnie święto, które należy obchodzić co roku. Jest uniwersalne i dotyczy każdego, mężczyzn również, bo przecież w ich otoczeniu pełno kobiet: ich matki, siostry, córki, koleżanki z pracy, sąsiadki. Świat bez kobiet nie istnieje, a jednak cały czas nam się wmawia, że jesteśmy gorsze, głupsze, słabsze, nie nadajemy się do tego, ani do tamtego. A my cały czas udowadniamy, że jest inaczej. Zdobywamy kosmos, wynajdujemy tratwy ratunkowe (źródło) oraz dzielimy dobę na 1000 części, żeby pogodzić życie zawodowe z rodzinnym. Coś co wielu mężczyznom wydaje się niemożliwe (bo przecież oni pracowali w pracy, więc w domu już tylko odpoczywają), dla nas jest zupełnie naturalne.


Wiesz, ja to jeszcze sobie wezmę dokładkę...

Uwielbiam zupy. Choć rosół nie za bardzo, ale inne, wykonanie na jego bazie, zawsze chętnie zjadam. Oczywiście to już nie te czasy, kiedy na stole zawsze musiał być dwudaniowy obiad. Nie tylko nie mam czasu, aby się w to bawić, ale też staram się robić takie dania, żeby jedna ich porcja wystarczyła za cały obiad. Jest jednak taka zupa, która jest sycąca, ale jednocześnie tak smaczna, że trudno poprzestać na jednym talerzu. Gdy mieszkałam z rodzicami, zawsze robiony był pełen gar fasolki po bretońsku, bo każde z nas: moi rodzice, bracia i ja, braliśmy jeszcze dokładkę. A jeśli zostało, to wykańczaliśmy ją na kolację. Do tego była gruba kromka świeżego, chrupiącego chleba (mój brat kroił taką na prawie pół bochenka, bo co będzie trzy razy do chlebaka chodził) i przepis na idealny obiad gotowy. I w dodatku całkiem niedrogi w wykonaniu. Należy tylko pamiętać, że fasolę trzeba namoczyć dzień wcześniej, inaczej nie będzie się nadawała do jedzenia. Z podanej porcji wychodzi dość spory gar zupy, więc z reguły przygotowuję ją na dwa dni.

Na kwaśny początek dnia

Ponoć każda szanująca się blogerka rozpoczyna dzień od szklanki wrzątku z sokiem z cytryny, bo to dobrze działa na trawienie i pomaga w czasie diety. Mnie natomiast trudno jest nazwać szanującą się blogerką, bo ani nie jestem regularna w blogowaniu, ani nie czuję parcia na odchudzanie. Za bardzo lubię jeść - w tym oczywiście słodycze i inne puste kalorie, żebym dla utraty kilku kilogramów miała zaraz z nich rezygnować. Dlatego w tłusty czwartek oczywiście nie mogłam się oprzeć zjedzeniu kolejnej góry pączków. Mam już taką tradycję, że co roku jadę po pracy do sklepu i kupuję pączki z różnymi nadzieniami. W tym roku wyszło ich 13! Ale niestety latka lecą, więc brzuch też nie ten sam, co w czasach nastoletnich, zarówno od zewnątrz, jak i wewnątrz. Tym samym wystarczy, że powącham ciastko i nagle mam 3 cm więcej w biodrach. A gdy zjem górę słodyczy, zaczyna mnie boleć żołądek. Starość nie radość, ale w razie czego to lubię lilie, więc wiecie jaki wieniec wybrać, kiedy już żołądek wprowadzi mnie do grobu. Bo rezygnować ze słodyczy nie zamierzam!



Kuchnia pachnąca czekoladą

Wow, jak patrzę na statystyki bloga, to okazuje się, że ktoś tu czasem jeszcze zagląda. Choć trochę obrósł kurzem i pajęczyną, nie zapomniałam o nim. Po prostu do pieczenia i gotowania muszę mieć odpowiedni nastrój i humor. A na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy jakoś nie potrafiłam ich w sobie znaleźć. I nawet próbowałam, ale ponownie sprawdza się zasada, że nic na siłę... Na szczęście powoli wracam do formy. Piekarnik mnie słucha, ciasteczka są jadalne, a i na dania obiadowe jakoś mam więcej pomysłów. 

Dzisiejsze ciasto powstało na zakończenie mojej pierwszej pracy. Szczerze mówiąc mój nastrój wtedy zupełnie nie nadawał się do pieczenia i z większości prób wychodziły nieapetyczne zakalce. To jednak się udało. Mało tego, wyszło naprawdę pyszne. Czekolada, wiśnie i do tego bita śmietana - mniam! Idealne na poprawę humoru, więc jeśli latem zrobiliście zapasy wiśni w formie mrożonej lub w syropie, to czas je wykorzystać. Kolejna zaleta to nieziemski zapach czekolady, który unosi się w kuchni podczas pieczenia. Aż trudno się oprzeć!


Pilnuj swojej własnej macicy!

Siedzę i płaczę ze złości, frustracji, strachu i bezsilności.
Płaczę przez polityków, którzy uznają tylko jedną prawdę - objawioną przez prezesa kurdupla.
Płaczę przez wszelkich hierarchów kościelnych, którzy są zdolni do naprawdę wielkich poświęceń - o ile tych poświęceń będzie dokonywała kobieta.
Płaczę przez te wszystkie kobiety, które w wyborach poszły i zagłosowały właśnie na tę jedną partię, która najgłośniej wrzeszczy, że kobieta powinna się cofnąć do średniowiecza i tam pozostać.
W końcu płaczę przez te wszystkie kobiety, które stwierdziły, że ich głos się nie liczy, więc olały wybory i zostały w domu.

Szykując się do powrotu

No cóż. Nigdy nie twierdziłam, że jestem jakoś specjalnie regularna. Choć takiej przerwy się nie spodziewałam. Ale dziś jeszcze takiego całkowitego powrotu nie będzie. Chciałam tylko prosić o jeszcze odrobinkę cierpliwości.

Sezon grzybowy rozpoczęty!

Jak u was z sezonem grzybowym? Wybraliście się już do lasu? Jeszcze nie tak dawno temu jeździłam nawet kilka razy w tygodniu do lasu zbierać grzyby, teraz niestety pozostają mi tylko weekendy. Mimo zimna i niepewnej pogody, grzybobranie to moja najulubieńsza rozrywka jesienna. I nawet poranne wstawanie mi nie przeszkadza. Choćbym nie wiadomo jak niewyspana była, grzyby mają priorytet. W zeszłym roku, w październiku wybraliśmy się z rodzicami na grzyby tak wcześnie, że gdy dojechaliśmy do lasy, wciąż było ciemno! I siedzieliśmy w tym aucie jak sieroty, czekając na wschód słońca. Wschodu nie doczekaliśmy, bo przyjechał kolejny grzybiarz, który najwidoczniej miał latarkę. Ubrał gumowce i poszedł w las. Na mój oburzony okrzyk "wyzbiera nam wszystkie prawdziwki!", postanowiliśmy wejść w las. Nie ważne, że niewiele było widać. W tej porannej szarudze udało mi się potknąć o zajączka (w sensie grzyba, nie futerkowca), a obok nogi taty znalazłam kolejnego. I nawet parę grzybków utrafiliśmy.